Ruszamy dalej. Wprawdzie nie jesteśmy samotnikami, ale jednak podróż w czasie wakacji, to nie jest dla nas żadna atrakcja. Przy zamkach w Czorsztynie i Niedzicy tłok jak na „Monciaku” w Sopocie, a o parkingu dla kampera można tylko pomarzyć.
Droga do Komańczy
Dalsza droga wynagrodziła nam z nawiązką stres związany z masą turystów i poszukiwaniem wolnego miejsca na postój. Jechaliśmy przez Nowy Sącz, Łącko i obłędną wprost doliną Popradu, wzdłuż słowackiej granicy. Nie spieszyło nam się wcale, więc i na krótkie moczenie nóg w rzece znalazł się czas.
Po Muszynie i Krynicy dotarliśmy do Grybowa. Tu w okolicy, a dokładnie w Jeżowie dawno, dawno temu Ed był na obozie plenerowym, więc dopadły go miłe wspomnienia. Wjechaliśmy do parku pałacyku w Jeżowie i spotkaliśmy miłego pana, który opiekował się tym obiektem.
Po sympatycznej rozmowie pozwolił nam nocować w parku, z czego byliśmy bardzo zadowoleni. Było spokojnie i wprost bajkowo. Myślę, że komu innemu też udzieliłby takiego pozwolenia. Przynajmniej warto spróbować.
Następnego dnia przez Bobową dojechaliśmy do Dukli i odwiedziliśmy pustelnię Św. Jana z Dukli. Przyjemnie się szło pod górkę w cieniu starych drzew, a prawdziwą nagrodą była lodowata woda ze źródełka.
Komańcza – wrota Bieszczad
No i nareszcie, po czterech dniach podróży dotarliśmy do wrót Bieszczad – Komańczy. Wiem, wiem, niektórzy jadą na tydzień w Bieszczady, a my, żeby dojechać, potrzebowaliśmy aż czterech dni. No i co z tego ? Było super, a tylko to się liczy.
Ponieważ niedaleko Komańczy, w małej miejscowości, Czystogarb mamy przyjaciół z dawnych lat, nie musieliśmy szukać noclegu. Tę miejscówkę polecamy też wszystkim, którzy kochają przyrodę, nieskażoną naturę i konie. Zajrzyjcie na stronę chutir, a może zaczniecie planować już następny urlop.
Nareszcie prawdziwe Bieszczady
Zmieniły się widoki i drogi. Jedziemy przez Radoszyce, serpentynami do słowackiej granicy. W Maniowie zauważyliśmy tabliczkę informującą o miejscu wypalania węgla drzewnego. Mimo, że był zakaz wjazdu na teren wypału, pracujący tam panowie pozwolili nam rozejrzeć się i zrobić zdjęcia. Aż się nie chce wierzyć, że pracują oni prawie tak jak przed wiekami.
Cały czas jesteśmy zauroczeni okolicą. Zrobiliśmy przerwę na herbatkę i brodzenie w resztkach strumyka i tak minęło ok. półtorej godziny. W tym czasie przejechały może ze dwa samochody. Prawdziwy raj !
Droga na Koniec Świata
Jakoś udzielił nam się bieszczadzki spokój i następnego dnia, bez pośpiechu ruszyliśmy w dalszą drogę. Przez Cisną, Przysłup, Wetlinę, Ustrzyki Górne do Wołosatego i dalej już tylko Wyżni Koniec. Tam jest naprawdę „koniec”. Dalej nie ma żadnej drogi, ale za to jak pięknie…
Na ten ostatni odcinek drogi zabraliśmy autostopowicza, albo raczej dwóch. Spotkaliśmy mianowicie młodego człowieka z dużym psem (owczarek), który wędrował pieszo tylko z małym plecakiem i pałatką. Okazało się, że jest z Warszawy, trzy lata temu wziął z tej okolicy psa i tym razem wrócił tu z nim na wspaniałą wędrówkę. Fajno się z nim rozmawiało, bo przecież nie była to banalna historia.
A naszą historię przerwę znowu na tydzień i mam nadzieję, że w następny czwartek spotkamy się znowu na dalsze łazikowanie po pięknych Bieszczadach. Ja już nie mogę się doczekać.
Sabina Gussmann
Wspaniale ,zupelnie jalbym brala udzial w tej podrozy,ciekawy przepis na Fuczki ,sprobuje.Do nastepnego wpisu.Sabina
Kasia
Dziękuję za tę wycieczkę w jedną z najpiękniejszych polskich krain. I czekam na ciąg dalszy:)